
A już na pewno, że się boimy zmęczenia. Wszak zmęczenie treningowe, to nasz chleb powszedni" - odparują szybko.
Nie da się ukryć - na dźwięk słowa maraton gęsia
skórka pojawia się na ciele prawie wszystkich obywateli naszego globu. I
nic dziwnego, bo już tylko 10 km ciągłego biegu, to wyzwanie zdecydowanie ponad
możliwości przeciętnego Kowalskiego czy Smitha, a co dopiero, gdy jest tych kilometrów aż 42!
Że o drobnych 195 metrach na dokładkę wspomnę tylko mimochodem (a
przecież historia maratonu właśnie na tych ostatnich metrach notuje najwięcej
spektakularnych dramatów). Niemal każda dyskusja o maratonie przywołuje przed
oczy obraz konającego hoplity ateńskiego, który w bojowym rynsztunku pokonał
biegiem przez góry ponad 35 kilometrów, by obwieścić mieszkańcom stolicy, że
jej obrońcy pobili na równinie pod Maratonem znacznie liczniejszą armię Persów.
„Cieszcie się. Zwyciężyliśmy." - tylko to zdołał wypowiedzieć na ateńskiej
agorze i padł nieżywy z wycieńczenia.
To właśnie ta legenda była ideą stworzenia konkurencji, w której zawodnicy musieliby wykazać się nie tylko odpowiednim przygotowaniem wytrzymałościowym, ale i skutecznością walki z ułomnościami psychiki. Bo na trasie 42,195 km wszystko się może zdarzyć. Nie jest więc żadnym ukłonem w kierunku maratończyków, by każdego, kto pokona ten dystans, traktować na równi ze zwycięzcą. Bez względu na zajęte miejsce i czas na linii mety, każdy przy jej przekraczaniu może unieść ręce w geście zwycięstwa.
Kto chce się sprawdzić - i fizycznie, i psychicznie, staje
na linii startu maratonu i po wystrzale startera... zostaje sam ze swoimi
słabościami. Tylko ten, kto jest odpowiednio przygotowany ma szansę dobiec do
mety w dobrej dyspozycji. Jeśli w przygotowaniach brakowało jakichś istotnych
elementów, na pewno organizm da nam o tym znać. Jednym na półmetku, innym po 30
kilometrach, a jeszcze innym dopiero tuż przed metą. Nie tylko braki będą
obnażone. Także nadmiar ambicji, lekkomyślność, czy brak racjonalnego planu
biegu. Taki dystans zweryfikuje nie tylko skuteczność naszej pracy nad poprawą
kondycji, ale także nasze umiejętności radzenia sobie z głupimi myślami,
podpowiadającymi nam, by zejść z trasy w momentach zwątpienia w sens tego
sprawdzianu. Wielogodzinny bieg jest również czasami dość brutalną oceną
naszych wyborów: obuwia, odzieży, czy m.in. sposobu odżywiania na trasie.
W kontekście powyższych rozważań pytanie tytułowe: Czy maratończycy boją się zmęczenia? - faktycznie może z pozoru być potraktowane jak żart! Ale można też podejść do tego tematu w inny sposób. Maraton, to - przynajmniej w odniesieniu do zdecydowanej większości uczestników - dość monotonny bieg z prędkościami tzw. podprogowymi, czyli niższymi od tych, które powodują wydzielanie w mięśniach znacznie większych ilości kwasu mlekowego. Jego nadmierna ilość oznacza bowiem spadek skuteczności ich pracy, a w konsekwencji totalną niemoc fizyczną. I po biegu! Choćby głowa chciała - mięśnie mówią STOP!
Na szczęście wszystko można opanować, do wszystkiego można
się (czyli je - mięśnie) przyzwyczaić. Znasz: „Trening czyni mistrza"? I ty
możesz zostać mistrzem! Dowiedziono, że jeśli odpowiednimi metodami będziemy je
do niego przyzwyczajać, to staną się odporniejsze na zmęczenie! Wytrzymają
dłużej bieg z podwyższoną prędkością, a przecież to jest droga do poprawiania
naszych rekordów na biegowych trasach. Wystarczy tylko co pewien czas
wykonywać specjalistyczne treningi, podczas których mięśnie będą stopniowo zalewane
kwasem mlekowym. W ten sposób poznają go, a po pewnym czasie mogą go
nawet... polubić. A wtedy droga do rekordów jest już otwarta!
Takie to proste, a tak... unikane przez przeważającą część
maratończyków, zwłaszcza tych początkujących. Dlaczego? Bo żeby wykonać trening
mocniej zakwaszający nasze mięśnie trzeba biec szybciej - z prędkością
nadprogową. Szybszy bieg pociąga jednak za sobą wiele implikacji: potrzeba
więcej energii, a więc więcej tlenu, bo bez niego nie ma produkcji energii.
Dalej: wzmaga się rytm oddechowy, rośnie tętno, bo serce musi szybciej
przetaczać dotlenioną krew do pracujących mięśni. Gdy rośnie produkcja energii
wzmaga się pocenie, by schłodzić podgrzewany w szybkim biegu organizm.
Do tego, po takim szybkim treningu trzeba dłużej odsapnąć, by zlikwidować w
organizmie wszystkie spustoszenia, będące jego skutkami. Organizm - w
zależności od wieku biegacza - ma co robić przez najbliższe 2-7 dni. Im
starszy, tym dłużej! I najważniejsze - żeby zrealizować taki trening trzeba
się solidnie zmęczyć! Bo zrozumiałe jest, że to wszystko kosztuje ogromnym
zmęczeniem. Nieporównywalnym ze zmęczeniem biegacza po przebiegnięciu 30 km,
czy nawet całego maratonu. To coś innego - bo tam nie ma takiego rytmu
oddechowego, takiego tętna, takiej ilości kwasu mlekowego w mięśniach. Wszystko
jest inne. Kto biegał szybko, ten wie, co mam na myśli.
Nie dziwi mnie więc, że z tygodnia na tydzień widzę tych
samych maratończyków na trasach maratońskich. Dla nich przebiec maraton, to jak
dla biegowych leniuchów zmienić kanał w telewizji. Pstryk, i jest! Łatwe.
Wybierają maraton za maratonem byle tylko nie biegać z prędkościami
nadprogowymi. Bo na 10 km, że nie wspomnę o dystansie 1 500 m trzeba się
zmęczyć! Trzeba biegać szybko, bardzo szybko. A to nie jest łatwe, gdy brakuje
powietrza w płucach, a serce niemal wyskakuje z klatki piersiowej! Dlatego na
treningach trzeba się co pewien czas solidnie zmęczyć, trzeba przedmuchać
płuca i rozkręcić serce do tętna niemal maksymalnego - nauczyć te organy
pracy w takich warunkach! Jeśli zaś biega się nawet 20-30 km dziennie, ale
łagodnie, z prędkościami podprogowymi - wtedy wszystko jest trudne tylko dla
laików. Dla zaawansowanego biegacza to małe piwo! Tyle, że trwa dość
długo. Kto nie zna zmęczenia po przebiegnięciu 10-15 odcinków 400-metrowych z
prędkością biegu na 5 km, albo 8 kilometrówek z prędkościami rekordowego biegu
na 10 km, rozumie moje sugestie. Wtedy pot smakuje zupełnie inaczej. Bo to krok
do przodu w biegowym rozwoju. Wystarczy seria kolejnych treningów tego typu, a
i rekordy będziesz potem poprawiał seryjnie, w każdym starcie! Byle przełamać
strach przed takim treningiem, a ściślej przed takim zmęczeniem. Nie bój się
też wystartować w zawodach na dystansach nawet średnich, choćbyś biegał zwykle
tylko mordercze maratony.
Ja swój rekord życiowy na 1 500 m (3:50,8) ustanowiłem 2,5 miesiąca po rekordowym biegu w maratonie (2:11:42)! Miałem wtedy 30 lat. Czy warto było wypruwać żyły na treningach, by po dziewięciu latach ciężkiej (ale rozsądnej!) pracy, mieć takie rekordy? Ja nie żałuję żadnego dnia!
Ty także możesz liczyć na takie. Bądź jednak cierpliwy i... nie bój się zmęczyć! Powodzenia!
Jerzy Skarżyński
Źródło: Gazeta Sołecka, VI/2007{moscomment}