
Zdecydowałam się na maraton w Londynie już w listopadzie
zeszłego roku. Napisałam do ponad 20 fundacji i biur podróży. Większość z nich
odpisała, że już nie mają miejsc lub proponowano mi wysokie kwoty udziału w
ramach fundacji. Ostatecznie odpisało mi biuro podróży z Irlandii (informacje
dostępne na stronie www.sportstravelinternational.com)
potwierdzając mi i koleżance Ewie Matuszewicz udział w maratonie. W ramach
opłaty miałyśmy również noclegi w bardzo eleganckim hotelu Melia Whitehouse w
pobliżu Regent's Park W kwietniu dostałyśmy od biura potwierdzenie wraz z
numerami startowymi przekraczającymi cyfrę 55 tys. Termin maratonu się zbliżał
a my słuchałyśmy codziennie wiadomości
czy samoloty wylatują czy też przestrzeń jest zamknięta. Wulkan z Islandii dał
dodatkową dawkę stresu nie tylko nam.
Organizatorzy maratonu w Londynie musieli wydać 150 tys. funtów na
wynajęcie prywatnych samolotów, aby sprowadzić lekkoatletyczne gwiazdy. W panice
kupiłyśmy ostatnie miejsca na autokar do Londynu i dzień wcześniej niż
zamierzałyśmy w czwartek rano wyruszyłyśmy w długa drogę na maraton.
Podróż trwała 26 godzin po drodze zaliczyłyśmy przejście promowe z Calais do Dover i w końcu dotarłyśmy do naszego hotelu w piątek w południe. Tam powitali nas przedstawiciele biura i otrzymaliśmy od nich instrukcje dojazdu na Expo. Dojazd na targi miałyśmy bezproblemowy, najpierw metrem potem kolejką DLR. Na stacji Tower of Hill na tle zamku Tower of London mam moje pierwsze zdjęcie z Londynu. Do odbioru numerów startowych dla cudzoziemców (overseas) były ekskluzywne 2 okienka, reszta okienek dla obywateli Wielkiej Brytanii. Targi zaliczane do jednych z większych na świecie miały liczne stoiska w tym sponsora Adidasa i innych firm sportowych. Zadziwiała nas duża liczba stoisk z biustonoszami (widocznie Brytyjki mają większe biusty). Zaopatrzone z okolicznościowe koszulki i zmęczone, późnym wieczorem wróciłyśmy do hotelu.
Następnego dnia zrobiłyśmy sobie trening w Regent's Parku a potem udałyśmy się na zakupy do Portobello. Byłyśmy w swoim żywiole. Zapomniałyśmy o stresie związanym ze startem, dodatkowo poprawiłyśmy sobie humor oglądając już w hotelu angielską wersję „Mam talent".
A było o co się martwić bo temperatura przewidywana na maraton miała wynosić 21 stopni Celsjusza. Sobotni wieczór upłynął nam na oglądaniu angielskiej telewizji i przeglądaniu mapy maratonu, która jednocześnie reklamowa puby, gdzie można było dostać gratis kufel piwa London Pride (dostałyśmy go także w pakiecie).
W dzień maratonu zjadłyśmy o 6 rano słynną angielską owsiankę i wsiadłyśmy do autokaru jadącego na start do Greenwich. Wystartowałam w koszulce, którą dostałam z jednej z fundacji na rzecz walki z rakiem piersi (dla mojej koleżanki , która jest Amazonką).
Pożegnał nas organizator, Irlandczyk Martin, który życzył nam powodzenia i stwierdził, że możemy naszym potomnym przekazać, iż pokonaliśmy wulkan startując mimo przeszkód w maratonie. Ten angielki humor nie opuszczał nas podczas pobytu w Anglii. Nawet słynne powiedzenie Anglików dotyczące pogody „you can never plan a barbecue in the UK „ czyli nigdy nie możesz zaplanować grilla w Wielkiej Brytanii" nam się sprawdziło. Na 2 godziny przed startem jak byłyśmy już na zielonych ternach Greenwich spadł ulewny deszcz. Będąc już w swoich strefach schowałyśmy się z Ewą pod parasolem jednego z biegaczy. Ten deszcz obniżył temperaturę w tym dniu do 18 stopni, jednak po 2 godzinach biegu było dosyć ciężkie powietrze. Ruszyłyśmy o 9:45 z jednego z 3 startów o nazwie Blue start. Wcześniej o 9:00 rano wystartowała elita kobiet i wózkarze. Początek dosyć spokojny, pierwszy mini kryzys miałam w połowie dystansu przy spektakularnym moście Tower of Bridge. Zgodnie z założeniami połówkę przebiegłam w czasie 1:52 potem miałam przyspieszać od 25 km. Tym czasem po połowie zaczęła się pętla, z przeciwnej strony raz widziałam biegnąca czołówkę, potem biegaczy idących za mną co było mało mobilizujące. Dodatkowo coraz mocniej odczuwałam mój bolący kręgosłup. Tłumy kibiców na wąskich ulicach, w liczbie takiej jakiej nie widziałam do tej pory za żadnym z maratonów nie pozwalały iść. Starałam się posuwać do przodu, cucąc się co jakiś czas wodą z prysznicy czy polewając się butelkami wody Nestle ulokowanymi co milę na trasie. To, że zbliżam się do końca, poznałam po wyłaniającym się zegarze Big Ben oraz widocznym po lewej stronie najwyższym w Europie diabelskim młynie London Eye. Na zegarku Garmin już miałam dystans 42,2 km a tu wyrosła przede mną tabliczka 600 metrów. Wiedziałam, że nie zrobię życiówki , ale nie chciałam przekroczyć 4 h. Przyspieszyłam więc resztkami sił , osiągając czas 3:59:16. Przy ciężarówkach z workami czekała już Ewa, która przebiegła w bardzo dobrym czasie 3:44:22. Obydwie nie zrobiłyśmy życiówek, ale byłyśmy bardzo szczęśliwe na mecie (chyba przez te trudy z podróżą). Na finiszu dostałyśmy piękny medal jubileuszowego 30 tego maratonu wraz z koszulką i dodatkami od sponsorów.
Liczba startujących w maratonie w Londynie wyniosła 36 549 osób. Wygrał Kenijczyk Kebede w czasie 2:05:19, który otrzymał za zwycięstwo 55 000 funtów i dodatkowo 75 000 funtów za bonus czasowy. Pierwsza z kobiet była Rosjanka Shobukhova, która dobiegła w czasie 02:22:00. Pokonała Brytyjkę Yamauchi, która była typowana na zwyciężczynię, dojechała na maraton z Nowego Meksyku przez Colorado i Paryż. Pierwszy raz w maratonie w Londynie wystartował członek rodziny królewskiej, Księżniczka Beatrice (matka jest księżną Yorku) i uzyskała czas 05:13:03, natomiast sponsor maratonu założyciel grupy Vergin Richard Branson dobiegł w czasie 05: 02:24.
Nie wiem ilu Polaków biegło w maratonie w Londynie, ale jeden z nich - 86 letni Jerzy Kołodziej - zapisał się złotymi zgłoskami będąc najstarszym maratończykiem i kończąc bieg w czasie 6: 35:00.
Justyna Kowalczyk
{moscomment}