
Wróciliśmy z Maratonu Komandosa. Co prawda ja nogi musiałem schować do plecaka ale i tak jestem szczęśliwy. W moim rankingu to była chyba najtrudniejsza impreza jaką ukończyłem. Do półmetka było jeszcze całkiem dobrze. Trzymałem się ok. 50 m za Jarkiem, który parł cały czas do przodu. Około 27 km buty tak skasowały mi nogi, że miały wrażenie jakbym stąpał po rozżarzonych węglach. Zdecydowałem się na start w ostatniej chwili dlatego buty były przetestowane tylko na jednym krótkim treningu - niestety przyszło za to zapłacić. Marsz sprawiał większy ból niż bieg a do biegu mobilizowałem się z ogromnym trudem. Leśne ścieżki obfitowały w drobne podbiegi i zabłocone odcinki. Dziesięciokilogramowy plecak ciążył choć dzięki Jarkowi miałem bardzo wygodny wojskowy model Alpinus. Zatrzymałem się raz aby ściągnąć buty. Po "medycznych zabiegach" przez moment było trochę lepiej. Ostatnie kilometry szczególnie dawały w kość ale świadomość bliskości mety wzmacniała siły. Zmęczenie mieszało się z bólem dlatego na 41 km. pomyślałem tylko: cudownie, że tak blisko ale po tych „rozżarzonych węglach" trzeba jeszcze przebiec 1000 m. Mimo trudów ukończyliśmy zawody w komplecie co nie udało się wszystkim. Najlepiej z nas wypadł Jarek, który ukończył maraton na 51 miejscu z czasem 5:10:12. Ja byłem 69 (5:21:12), Sławek 102 (5:46:27) a Sebastian 103 (5:48:10). W efekcie wśród 19 drużyn, którym udało się dobiec w komplecie zajęliśmy 9 miejsce. Na uwagę zasługuje bardzo dobra organizacja imprezy. Wrażenie robiło kontrolne ważenie plecaków na półmetku. Każdy zawodnik miał swojego „opiekuna" odmierzającego czas i startującego zawodnika do dalszej rywalizacji. W wyjątkowo miłej atmosferze przebiegało rozdanie nagród połączone z regeneracyjnym obiadem. Dziś jest kryzysowy dzień ale nie przeszkadza to już myśleć o przyszłorocznej edycji. Jeśli tylko zdrowie pozwoli to ja przyjadę do Lublińca z przyjemnością. Na koniec wielkie podziękowania dla ekipy a szczególnie Doroty, która była kierowcą, reportażystą i najważniejszym kibicem.