Gdy kończą się Igrzyska, maraton ma nowych bohaterów. Wielu innych już wcześniej przeszło do historii i zyskało wieczną sportową sławę... Zapraszamy Was do przeczytania bardzo ciekawego materiału Kuby Kumocha - redaktora, Ambasadora RP w Szwajcarii i maratończyka. Co się wydarzyło Dorando Pietriemu? Jak kształtował się dystans maratonu? I mnóstwo innych maratońskich ciekawostek.

Jakub Kumoch: Nikt nie wie, kto naprawdę ponosi odpowiedzialność za ten szaleńczy pomysł. 100 lat temu -
24 lipca 1908 roku - wskutek niebywałego zamieszania i serii zbiegów okoliczności przedłużono o ponad 2 kilometry dystans maratonu. Do dziś najdłuższy bieg olimpijski ma
42 kilometry i 195 metrów, a jego historia pełna jest tych, którzy padli na ostatnich dwóch kilometrach. Oni też stali się bohaterami.

Włoski sprzedawca z Carpi Dorando Pietri był pierwszym z nich. Miejsce startu w lipcu 1908 roku zmieniano i przesuwano kilkakrotnie. Czwarte igrzyska olimpijskie w historii organizowała Anglia, ojczyzna współczesnego sportu. Bieg maratoński upamiętniający wyczyn Greka Filipidesa, który rzekomo w 490 roku przed Chrystusem w pełnej zbroi przebiegł dystans między polem stoczonej z Persami bitwy i Atenami, miał być - jak zawsze - kulminacyjnym momentem zmagań. 

Dystans mierzono kilkakrotnie. Najpierw przywiązani do brytyjskich miar organizatorzy odrzucili klasyczne 40 kilometrów. Zamiast tego biegacze mieli pokonać 25 mil - a więc o 225 metrów więcej. To był już drugi gwałt na maratonie. Pierwszego dokonano w 1896 roku, gdy ktoś stwierdził, że 37-kilometrową odległość między polem bitwy a centrum Aten należy zaokrąglić i dodać trzy kilometry. Trzeci - ostatni - miał się dopiero dokonać. 

Zamieszane nastąpiło na parę dni przed startem, gdy otoczenie króla Edwarda VII "uprzejmie poprosiło" organizatorów, by biegacze herosi wystartowali sprzed siedziby monarchy. Organizatorzy byli w kropce. Być może równie uniżenie odmówiliby, gdyby nie incydent z otwarcia olimpiady. Faworytami biegu byli Amerykanie, a ci dopiero co narazili się królowi, odmawiając w czasie otwarcia igrzysk pochylenia przed jego lożą swojego sztandaru. Wybuchła pyskówka. Nasza flaga nikomu się nie kłania - pisały amerykańskie bulwarówki, podczas gdy Brytyjczycy czuli się urażeni afrontem wobec monarchy. 

Część historyków twierdzi, że to właśnie przechyliło szalę w sprawie maratonu - Amerykanom postanowiono pokazać, co to znaczy respekt wobec króla. Start przesunięto pod Windsor, a gdy trasę zmierzono ponownie, miała zamiast 25 mil koślawą długość 26 mil i 385 jardów - 42 kilometrów 195 metrów. 

24 lipca 1908 roku londyński dzień był wyjątkowo upalny. Włoch Dorando Pietri na prowadzenie wyszedł tuż przed 40. kilometrem. Minął go w rekordowym czasie - miał jakieś 2 godziny 35 minut. Był zwycięzcą, a w zasadzie byłby. Do mety wciąż pozostawały dodane przez organizatorów 2 kilometry i 195 metrów. 

To co zobaczyła później publiczność na stadionie olimpijskim, było prawdziwą próbą nerwów. Na stadionie widzowie ujrzeli sylwetkę wpółprzytomnego człowieka. Pietri słaniał się na nogach, stadion zamarł. Do mety pozostawało jakieś 350 metrów, ale on nie był w stanie ich pokonać i co chwila upadał. Rywale dobiegali już do stadionu. Ostatni raz Pietri upadł zaledwie kilka metrów przed linią. 

 

Angielscy sędziowie podnieśli Włocha, Dorando Pietri przeciął linię mety, a zaraz za nim wbiegł Amerykanin Johnny Hayes. Doskonale wiadomo było, że Włoch zostanie zdyskwalifikowany za korzystanie z pomocy. Tak też się stało. "Jestem człowiekiem, który wygrał i przegrał historię" - opowie później. To jeden z najlepszych biegaczy epoki, ale do swojej śmierci w 1942 roku kojarzony będzie tylko z jednym biegiem - tym, który przegrał. W dodatku w latach 20., gdy ruch olimpijski będzie ożywał po wielkiej wojnie, zapadnie decyzja, by ujednolicić trasę maratonu, a wybrany zostanie dystans tego najsłynniejszego biegu w Londynie. To taki spadek po Pietrim. 

 

Pomnik maratończyka 

Wyjaśnienie tego, co stało się Dorando Pietriemu i dlaczego nie był w stanie ukończyć biegu, po stu latach znajduje się w niemal każdym podręczniku do maratonu. Energia biegacza bierze się z węglowodanów, które organizm przetwarza w zasoby glikogenu. Często starcza na około 30 kilometrów. W tym czasie biegacz przechodzi wszystkie fizyczne i emocjonalne fazy. 

Po pierwszych paru kilometrach startowy entuzjazm ustępuje zrezygnowaniu, wraca po 10 kilometrach i daje uczucie wszechmocy. Podstawa: nie dać się oszukać i nie szarżować. A potem u każdego zaczyna się huśtawka nastrojów - od euforii przez zrezygnowanie aż po całkowitą obojętność. I nagle około 30 kilometra wszystko gaśnie. To tak zwana ściana - moment, w którym zapasy organizmu się kończą, maratończyk zaczyna czuć odwodnienie i zmęczenie. Najczęściej towarzyszą temu skurcze, koszmarne poczucie pragnienia, u niektórych mdłości. 

By tego uniknąć, rasowy długodystansowiec wystrzega się zbyt forsownego tempa na początku biegu, a na kolejnych punktach żywnościowych co 5 kilometrów uzupełnia wodę i węglowodany. Przede wszystkim biegnie rozsądnie. "Jeżeli jest przygotowany na wynik 2 godziny 20 minut, a będzie chciał złamać 2:15, może się spodziewać, że będzie miał poważne kłopoty, by ukończyć bieg" - mówi maratończyk, trener i autor książek o bieganiu, Jerzy Skarżyński. 

Czterdzieści lat po biegu Włocha Pietriego jego historia się prawie powtórzy, gdy półprzytomny Etienne Gailly, belgijski spadochroniarz i weteran II wojny, wejdzie na stadion pierwszy, ale przetoczy się przez metę z zaledwie brązowym medalem. Odbierze go dopiero w szpitalu. 

Ale prawdziwym dramatem - już w epoce telewizji - będzie wydarzenie z sierpnia 1984 roku - finisz pierwszego olimpijskiego maratonu kobiet. Błędem ambitnej Szwajcarki, instruktorki narciarstwa w amerykańskim Idaho - Gabrieli Andersen-Schiess, było zlekceważenie na 40. kilometrze ostatniego punktu z wodą. Na pół kilometra przed metą nie miała już nawet siły iść. Ale za wszelką cenę chciała ukończyć bieg. 

To co wydarzyło się na oczach 77 tysięcy widzów i milionów ludzi przed telewizorami, przeszło do historii maratonu na zawsze. Gdy weszła na bieżnię stadionu olimpijskiego, nagle nastała na nim idealna cisza. 

Bogdan Chruścicki, dziś komentator Eurosportu, był wówczas wysłannikiem Polskiego Radia i świadkiem tego wydarzenia. "Postać była pokręcona, słaniała się, zataczała. Biegaczka czyniła nadludzkie wysiłki, by utrzymać się na nogach. Właściwie była nieprzytomna. Gdzieś tam w podświadomości pozostał jej nakaz dojścia do mety" - wspomina w swojej książce. 

Przeszła linię po kilku minutach stadionowej gehenny, podczas której cały czas biegli za nią lekarze. Leczono ją przez kilka dni, a prasa żyła jej wyczynem jak przed 76 laty biegiem Włocha. Komentator "New York Timesa" apelował wręcz, by Szwajcarce... wznieść pomnik.

 



 Zwyciężyć na bosaka
 

Podobna historia po roku przytrafiła się polskiej maratonce Gabrieli Górzyńskiej - upadła na 50 metrów przed metą Pucharu Świata w Hiroszimie. "Pamiętam wszystko do 40. kilometra, a potem zaciemnienie. Biegłam, ale nawet sama nie wiedziałam, że biegnę. Resztę znam już tylko z relacji innych. Jedna z koleżanek mijała mnie już na stadionie - nie wiedziałam, co się dzieje, dlaczego idę, dlaczego pokazuje mnie telewizja na ekranie. Ocknęłam się w szpitalu" - opowiada. 

W Japonii przez kilka dni po biegu była bohaterką - pozdrawiano ją na ulicy, brano autografy. Sama przeżyła tę historię po raz drugi. "Wcześniej zemdlałam w czasie maratonu w Polsce, będąc na czele z 10-minutową przewagą. Do mety brakowało 500 metrów. Po Hiroszimie podjęłam decyzję - jak mi kiedyś zabraknie pięciu metrów, to kończę karierę" - mówi. Pięciu metrów nie zabrakło jej nigdy. 

Nie zabrakło ich też Japonce Kayoko Fukushi, która w tym roku w Osace porwała się na fantastyczny wynik 2 godziny 20 minut, a kończyła truchtem, co chwila padając na bieżnię. Rok wcześniej walki o mało co życiem nie przypłacił Kenijczyk James Kipkenboy, który finiszował półprzytomny w Atenach, zmylił trasę i wbiegł pod tramwaj

Ale gwoli uczciwości, obok nich przez te same mety przemknęły miliony innych maratończyków, którym nic się nie stało. Niektórzy wręcz traktowali bieg z nonszalancją, jak dwukrotny mistrz olimpijski Etiopczyk Abebe Bikila, który po zwycięstwie na igrzyskach w Tokio na oczach wiwatującego stadionu urządził sobie gimnastykę rozciągającą, a cztery lata wcześniej w Rzymie wygrał na bosaka. 

To ci wielcy wyśrubowali rekord świata o ponad pół godziny - do 2 godzin 4 minut i to za ich czasów maraton zaczął być sportem masowym. 

I jeszcze jedno. Od 1908 roku nikt poważny nigdy nie żądał skrócenia maratonu. Andersen-Schiess wróciła na trasę parę miesięcy po igrzyskach, Gabriela Górzyńska biegała dalej, ustanowiła nawet rekord Polski. O swoich przygodach na 42. i 43. kilometrze mówi dziś z przymrużeniem oka. "To najciekawsze dwa kilometry biegu" - tłumaczy.{moscomment}