ABN AMRO MARATHON ROTTERDAM - żadnych wkurzonych kierowców
15.04.2011.
Mamy pierwszy opis wrażeń uczestników Rotterdam Marathon :) Dziękujemy Ani za ciekawą relację :)
Anna Pawłowska-Pojawa: Maraton
w Rotterdamie marzył mi się już od dłuższego czasu. Rok temu jednak nie udało
mi się zorganizować na tyle, żeby wziąć w nim udział. Dlatego tym razem za
„organizowanie się" zabrałam się już grudniu. A właściwie - zabraliśmy my się,
bo tym razem do Rotterdamu wybrałam się... z małżonkiem. I to bynajmniej nie w
charakterze kibica, ale oboje - z planami startowymi. Grudzień był dobrym
momentem, bo 13. grudnia upływał termin niższej opłaty startowej (45 euro).
Zarejestrowaliśmy się na godzinę przed upływem tego terminu. Od tego momentu
każde z nas rozpoczęło swoje przygotowania do maratonu. Zaczęliśmy od mocnego
akcentu, bo ostatni tydzień roku spędziliśmy na zimowym obozie w Kętach, gdzie
poza bieganiem, a właściwie - w trakcie biegania - słuchaliśmy podpowiedzi i
wskazówek Grzegorza Gajdusa, który w końcu o bieganiu w Holandii trochę wie ;-)
A od
początku stycznia zaczęliśmy przygotowania, w międzyczasie organizując się
logistycznie. Logistyka nie była specjalnie skomplikowana. Lot do Amsterdamu
(bo kilka razy tańszy niż bezpośredni do Rotterdamu). Potem pociągiem do
Rotterdamu (pociąg co pół godziny, jedzie jakieś 20 minut, bilet - kilkanaście
euro). Ale nie tym razem. Tym razem postanowiliśmy sobie zrobić małe wakacje u
rodziny w małym holenderskim miasteczku. I ta część opowieści nie należy do
relacji.
Do
Rotterdamu przyjechaliśmy dopiero w sobotę, pociągiem. Może i Holandia nie jest
wielkim państwem. Nie jestem w stanie jednak zrozumieć, dlaczego tam pociągi
mogą jeździć punktualnie co do minuty i mogą rozwijać prędkość 120 km/h. Inaczej, nie
jestem w stanie zrozumieć, dlaczego u nas tak nie może być. Ale nie mam pisać o
stanie kolejnictwa w Holandii, tylko o maratonie.
Tuż
po południu wysiedliśmy na Rotterdam Centraal Station. Stamtąd idziemy do Biura
Zawodów. Biuro mieści się w budynku World Trade Center. Już kilkaset metrów
wcześniej ulica jest zamknięta, stoją barierki, z daleka widać start i metę. Za
chwilę zaczną się biegi dzieci. My tymczasem zmierzamy do biura. W WTC jest
spory ruch i rejwach, ale nie ma tłoku. Podchodzimy do odbioru numerów. Hm,
kobiety osobno. Zostawiam Tomka, idę po swoje. Zero kolejek, odbieram numer,
pan tłumaczy mi, że są dwa numery - na przód stroju i na tył, pokazuje mi czipa
i odsyła po koszulkę. Do koszulek już trochę jest gęściej, ale odbiór jest w
miarę sprawny.
Z
biura wpadamy prosto w ... Expo. No, to jednak jest rozczarowanie. Przy takim
rozmachu imprezy, Expo w Rotterdamie jest jednym ze skromniejszych. To prawda,
że dwa kroki obok jest duży sklep sportowy, który ma specjalna ofertę dla
maratończyków, ale w samym WTC zaledwie kilka stoisk, trochę ciuchów (nic
nadzwyczajnego, chociaż ceny przyjazne), trochę gadżetów, trochę odżywek. A,
można jeszcze kupić okulary słoneczne z dożywotnią gwarancją za 60 euro.
Wyróżnia się stoisko Adidasa, ale to partner techniczny biegu, więc nic
dziwnego, że ma kolekcję okolicznościową (koszulki, bluzy) i prezentuje swoje
najnowsze wynalazki. Ładne, ładne, ale bez fajerwerków.
Rozczarowani
Expo wychodzimy przed WTC. A tam właśnie zaczęły się biegi dla dzieci. Całkiem
poważne biegi. Startują tam, gdzie nazajutrz wystartują maratończycy, metę maja
w tym samym miejscu, mają pilota, mają samochód zamykający, mają też normalny
elektroniczny pomiar czasu. Młodsze dzieci biegną kilometr, niektórym
towarzyszą trenerzy-nauczyciele. Starsze - 2,5 km. Nie ważne, jak
szybko pobiegną - ważny jest udział. I doskonale rozumieją to kibice, których
sporo zgromadziło się przy trasie.
Kibicujemy
dzieciom, a potem uciekamy do hotelu. Mamy tam jakieś dwa kilometry spaceru.
Hotel położony jest w urokliwym miejscu nad jednym z kanałów, tuż obok
rozpoczyna się historyczna dzielnica portowa, ale nie mamy czasu na zwiedzanie
(ani ochoty, umówmy się). Wąska kamienica jest dość wysoka i skrywa sporo
pokoi. Pokoje też są wąskie, właściwie jest w nich tyle miejsca żeby dojść do
łóżka. Za to łazienka bardzo porządna, zatem nie ma co narzekać. Wystarczy.
Rozpakowujemy
się i wracamy na pasta party do WTC. Pasta party - zachodnim zwyczajem - było
dodatkowo płatne, ale ponieważ można było je opłacić przy rejestracji, do
kwietnia zdążyliśmy zapomnieć o wydatku (16 euro/os.) i mogliśmy się cieszyć makaronem... No właśnie J W ramach pasta party
makaron był w dwóch rodzajach, ale ilości nieograniczonej, do tego trzy sosy do
wyboru, parmezan w standardzie i masa sałatek. Ale do picia - już tylko
buteleczka sportowego napoju, a co więcej - to już można było dokupić. Tomek
patrzył z wyraźnym przerażeniem, jak ruszyłam po trzecią porcję makaronu. Co
zrobić, dobry był... Chociaż w moim prywatnym rankingu rotterdamskie pasta party
przegrało z ... Toronto (kolacja w pięciogwiazdkowym hotelu) i... Amsterdamem
(makaron, sałatki i picie bez ograniczeń).
Posileni,
a właściwie objedzeni po uszy (zwłaszcza ja), korzystamy jeszcze z przywilejów
uczestnika i jedziemy na ostatnie piętro WTC popodziwiać panoramę. I nabrać
odpowiedniego respektu do jutrzejszej trasy. A potem jeszcze tylko kawa gdzieś
po drodze (Żart sytuacyjny:
- Może
wejdziemy gdzieś na kawę?
- Wejdźmy.
-
Gdzie?
- To
może tutaj, zobacz, jak na zawołanie jest... Coffee Shop... ;-)
Ale
na kawie wylądowaliśmy w kawiarni...
Wreszcie
dosnuwamy się do hotelu, gdzie planujemy logistykę dnia następnego. Przy okazji
ja wpinam chipa do buta (chip jest nietypowy, pasek cieniutkiego plastiku z
wbudowanym chipem, trzeba go skleić robiąc kółeczko, nie spłaszczać i włożyć
pod sznurowadła. Dla pewności przekładam sznurówki przez dziurkę w pasku).
Dyskutujemy, jak się zorganizować, bo odkryliśmy, że depozyt tutaj jest bardzo
umowny. Są sale, gdzie można się przebrać, można tam zostawić rzeczy, ale nikt
ich nie pilnuje. Może moglibyśmy zostawić rzeczy w hotelu... Ale wracać potem
tyle po rzeczy? I nie wiadomo, czy nam przechowają. Doba hotelowa kończy się o
11, czyli wtedy kiedy startuje maraton. Eh, co by tu zrobić... ? Mamy tylko małe
plecaki. Może jednak je zostawimy w tej sali...
Kładziemy
się wcześnie, dwukrotnie sprawdziwszy czy aby na pewno ten start jest o 11.
Rano pobudka spokojna, przed 8. Ubieramy się, pakujemy plecaki. Schodzimy na
śniadanie - na sali chyba sami maratończycy - Włosi, Francuzi... Jest chleb i
miód - super, nic nam więcej nie potrzeba. Zaraz po śniadaniu - wyruszamy.
Szybki spacer w ramach rozgrzewki. Im bliżej startu, tym gęściej ludzi
poubieranych w dresy, w buty biegowe, w folie. Podążamy do miejsc „ubraniowych".
Faktycznie, coś na kształt wielkiej sali gimnastycznej, wszyscy „w kupie",
niektórzy się przebierają, niektórzy poprawiają stroje, niektórzy się smarują... Jeszcze
inni stoją w kolejce do toalet, których jest jakoś niedużo. Ale to złudzenie.
Tłok rozładowują „sikalnie" dla panów (coś jak drzewko, tyle że plastikowe, ze
zbiorniczkiem ;) oraz toalety ustawione już w strefach startowych.
Napięcie
przedstartowe sięga zenitu. Idziemy powoli w stronę startu. Wejścia do stref są
jeszcze dość mocno pilnowane, więc rozdzielamy się z Tomkiem, ja podążam do
swojej, on - do swojej. Ulica jest bardzo szeroka, ale podzielona na pół
barierkami. Kompletnie bez sensu. Logika, która kierowała ustawieniem stref,
też jest mi obca. Ale staram się tym nie zajmować. Irytuje mnie, że prowadzenie
imprezy cały czas odbywa się po holendersku, w związku z czym nie bardzo wiem,
o co chodzi, poza tym, że co jakiś czas
machamy do helikoptera, który krąży nad nami. Wiem, że start jest po strzale armaty,
ale strzału nie słyszę, widzę tylko dym. A za chwilę przesuwamy się do przodu,
do przodu, wreszcie - biegniemy.
Ulica
dalej jest podzielona, niektórzy przebiegają przez trawnik i tory tramwajowe,
korkują trasę innym, obsługa w ogóle nie reaguje. No to próbuję biec w tym
chaosie. Na pierwszym kilometrze dwa razy staję, zablokowana przez tych, co
„zmieniają pas". W końcu się wkurzam i też zmieniam. Po drugiej stronie wcale
nie jest lepiej, ścisk straszny, trzeba powalczyć łokciami... I tak przez
pierwsze trzy kilometry. Przy okazji przebiegliśmy przez piękny most, ale nie
zdążyłam się tym ucieszyć. Gdzieś na 5. kilometrze mijamy
stadion Feyenordu, ale ja w tym czasie jestem zainteresowana tym, czy
międzyczasy mi się zgadzają (zgadzają się). Pierwszy punkt z piciem. Nie jest
dobrze, trzeba mocno zwolnić w tym tłumie. Najeżam się. Czyżby tylko Warszawa i
Barcelona miały idealne punkty odświeżania? A poza nimi nikt nie umie tego
robić? Ale trzeba biec dalej. No to biegnę. Doganiam zająca. Ale zamiast się do
niego przykleić, mijam go i zasuwam dalej. Biegnie mi się dobrze. Przy trasie
masy kibiców. Żadnych wkurzonych kierowców (nawet w Berlinie byli). Za to
muzyka wszelkiego typu - średnio co 3-4 kilometry jakaś
orkiestra, do tego doping własny - niepowtarzalny. Niektórzy kibice jadą za
swoimi zawodnikami, dwie osiemnastowieczne markizy spotykam co najmniej w
trzech różnych, odległych od siebie, miejscach trasy.
Z
każdą chwilą jest coraz bardziej gorąco. Start o 11 wynika pewnie z chęci nie
nakładania się (w telewizji) relacji z Paryża i Rotterdamu. Ale to oznacza, że
piekące wiosenne słońce operuje nad nami z pełną siłą. Okazuje się, że
znajdujące się co 5 km
punkty z wodą i Extranem (taki lokalny izotonik) oraz ustawione pomiędzy nimi
punkty z gąbkami - to za mało. Od 10. km punkty pracują coraz lepiej,
wolontariusze radzą sobie znakomicie, złe wrażenie z pierwszego punktu uleciało
już dawno. Na punktach z gąbkami pojawiają się też kubki z wodą. Ale oprócz
wody i Extranu organizatorzy nie przewidzieli dożywiania. Jak dobrze, że
wzięłam żel. A nawet dwa. Dwa razy udaje mi się uzupełnić energię. Tych, co nie
wzięli, ratują kibice. Stoją przy trasie z bananami, batonikami, niektórzy
przynieśli kawałki ciasta. Są też dzieciaki z ćwiartkami pomarańczy (na 37. km uratują mi... no, na
pewno samopoczucie). Pojawiają się
spontaniczne kibicowskie punkty z wodą. Na 29. kilometrze można
podejrzeć tych lepszych - tu wypada też 40. kilometr w drugą
stronę. Ależ zazdroszczę tym, co są już z drugiej strony trasy.
Do 30. kilometra trasa
jest typowo miejska, płaska, nie licząc dwukrotnego przebiegania mostu i tunelu
na 27. kilometrze
(a w tunelu bębny i wybieg nieco bardziej stromy niż w Warszawie). Po 31. kilometrze
wpadamy w zieleń - tereny rekreacyjne, jakiś lasek, potem woda, jakieś łódki,
plaża, a człowieka aż skręca, że musi biec. Ale skoro już te ileś tam
kilometrów przebiegł, to biegnie dalej. Albo przynajmniej próbuje biec. Po 38. kilometrze trasa
wraca do miasta. I jakby trochę było... z górki?
W
końcu ten wymarzony 40.
kilometr, potem 41... Jeszcze kilometr do mety. A potem -
kto to wymyślił - od 500.
metra oznaczenia co 50 metrów. Wreszcie -
meta! A za metą - przede wszystkim obsługa. Zatrzymuję, się staję z boku,
pochylam. Natychmiast jest przy mnie ktoś z obsługi, pyta, jak się czuję.
Spoko, nic mi nie jest, tylko trochę się zmachałam... Odsuwam się. Zaraz jest
następna osoba - wszystko w porządku? Tak, tak, w porządku. Ale stoi i czeka,
aż się pozbieram i pójdę dalej. Zaraz potem dostaję folię, potem piękną
czerwona różę. Super. Ale mnie się chce pić. A tu picia ani widu... Na razie są
medale. Medal. Potem banan. I dopiero na końcu - izotonik, a jeszcze za nim -
woda (wypijam od razu dwa kubki).
Oglądam
się, ale Tomka nie ma. Idę więc powoli w stronę „depozytu". Idę...? Wlokę się, bo
każdy krok mnie boli. Na sali podążam od razu tam, gdzie zostawiliśmy rzeczy.
Leżą tak jak je zostawiliśmy, nienaruszone. Super. Rozkładam folię na podłodze
i kładę się na niej. A w sali trwa przebieranie w najlepsze. Panowie, panie...
Panie może trochę dyskretniej, ale bez przesady. Panowie zupełnie bez żadnych
skrupułów. No dobra, ale miał być prysznic. Ciekawe, czy też koedukacyjny...
Ruszam. Zabieram ze sobą tylko szmatkę do wytarcia i folię. Prysznic okazuje
się jednak bardzo przyzwoity, zaczynam żałować, że nie wzięłam całego plecaka.
Ale co tam, dostosuję się do okoliczności, spod prysznica wracam przez całą
salę owinięta tylko w folię. I tam dopiero, z pewną dyskrecją, próbuję się
ubrać po cywilnemu...
Miły
akcent, pan pilnujący wejścia pod prysznice na widok polskiej koszulki natychmiast
kojarzy „Polska? Jazinska!" No proszę, nie trzeba być prorokiem we własnym
kraju.
Tymczasem
31 ABN AMRO Maraton Rotterdam dobiega końca. W tłumie na sali znajduje mnie
Tomek (o którego już zaczęłam się nieco niepokoić). Przebiera się jakoś
szybciej ode mnie. I wyruszamy - kierunek Rotterdam Centraal Station. Pora na
małe wakacje :)
A Rotterdam?
No cóż. Odczucia mam ambiwalentne. Piękne miasto. Piękna trasa, ale... trochę za
płaska ;-) Późna godzina startu. O 9
byłoby całkiem przyjemnie. Sam start - masakra i kompletny chaos. Ale dalej
bardzo dobra organizacja. Depozyt - bez dozoru, ale i bez bałaganu. Żadnych
kolejek (poza tojkami). Meta - organizacyjnie genialny i dla zawodników
irytujący pomysł z ustawieniem napojów na samym końcu. A to co na długo zapamiętam
- to kibice. Markizy krążące po Rotterdamie, kubek wody od dziewczynki na 32. kilometrze i
pomarańcza na 37. I jeszcze to wrażenie - żadnego, ale to żadnego wkurzonego
kierowcy. W całym mieście. Nie widziałam tego jeszcze.
Komentarze (6)
Napisz komentarz
Komentarze można zamieszczać bez wcześniejszego zalogowania.
Pamiętajcie o poprawnym wpisaniu kodu uwierzytelniającego.
Redakcja zastrzega sobie prawo do usuwania komentarzy naruszających ewidentnie kulturę wypowiedzi.