
W niedzielę rano wspaniała pogoda, ani jednej chmurki i aż za ciepło, pod koniec biegu było pewnie prawie 20 stopni. Jest ogromna kolejka żeby się dostać do odpowiednich stref startowych, tak że nie ma mowy o rozgrzewce , trzeba stać i starać się dostać do bramki gdzie sprawdzany jest kolor numeru startowego. Pięć minut przed startem organizatory zdają sobie sprawę, że nie da rady wszystkich zweryfikować w planowanym czasie więc puszczają już „jak leci". Do strefy dostaję się 2-3 minuty przed startem.
Zapisałem się ambitnie do strefy na 1.40, wynik który z resztą uzyskałem dwa tygodnie wcześniej w Wiązownej (ale w międzyczasie jeszcze był 12 godzinny bieg sztafetowy w kopalni w Bochni). Dopiero po 5 minutach od strzału docieram do linii startu - i tak myślałem, że będzie gorzej - ale w tłumie oczywiście nie da się od razu biec we własnym rytmie.
Pierwszy km biegnę w 5.40 a rosnąca temperatura od razu dają mi do zrozumienia, że powtórki z Wiązownej nie będzie. Chyba przyzwyczaiłem się do polskich klimatów i o wiele lepiej biega mi się w temperaturze ok. zera niż wtedy kiedy jest tak ciepło.
Staram się trzymać tempo niebieskich baloników na 1:40 i udaje mi się przez ok 5-6 km, do momentu kiedy pace-makerzy spoglądają na zegarek i decydują, ze koniec obijania się i czas brać się do roboty.. Wtedy baloniki bardzo szybko znikają nieodwracalnie z mojego widoku.
Trasa Półmaratonu prowadzi w kierunku miasta, mniej więcej aż do Place de la Bastille i częściowo chyba pokrywa się z trasą maratonu - my biegniemy tylko po wschodniej części miasta a nie po całym Paryżu jak podczas Paris Maraton.
Biegnę w ogromnym tłumie ale z punktu widzenia rytmu biegu mam wrażenie jakbym biegł sam. Brakuje mi punktów odniesienia w postaci innych biegaczy których znacznie łatwiej znaleźć w mniejszych biegach, gdzie po kilku kilometrach tworzą się kilkuosobowe grupki.
Na 10 km mam dokładnie 50 minut, ale dwa podbiegi (trochę a la Agrykola - dla Warszawiaków) na 15-17 km wykańczają mnie całkowicie. Już nie mam siły i odwracam się tylko bo wisi nade mną widmo fioletowych baloników na 1:50. Na szczęście w ogóle ich nie widać :), jest teraz trochę z górki więc próbuję się do kogoś „przyczepić". Wybieram dziewczynę, która jak mi się wydaje, utrzyma rozsądne tempo. Zaciskam zęby i wiem już, że nie odpuszczę a powoli i siły wracają - ostatnie 3 km biegnę znowu w przyzwoitym tempie i kończę w 1.47.35
Po biegu niestety nie ma kiełbasy ani bigosu, zadowolę się pomarańczą i bananem... Końcówka biegu przywróciła mi dobry nastrój. Oby tak samo było za miesiąc kiedy wrócę tu na Maraton!
{moscomment}